SzukajSzukaj
dołącz do nasFacebookGoogleLinkedinTwitter

Marcin Jędrych: 25 lat temu wystartowała "Lista Hop-Bęc"

- Rok 1998 i 1999 to był szczyt popularności "Hop-Bęca". Dla sporej części naszych słuchaczy czas między godz. 18 a 20 był najważniejszym w ciągu dnia. Lista była popularniejsza niż poranna audycja, co było ewenementem i sytuacją niezgodną z zasadami radiowymi - mówi Marcin Jędrych, gospodarz "Listy Hop-Bęc", która zadebiutowała na antenie RMF FM 16 czerwca 1997 r. Program bardzo szybko zdobył ogromną popularność. Każdego dnia "Listy Hop-Bęc" słuchało kilka milionów osób.

Marcin Jędrych, fot. archiwum prywatneMarcin Jędrych, fot. archiwum prywatne

Rozmowa z Marcinem Jędrychem, prowadzącym "Listę Hop-Bęc"

Nie wyspał się pan na zerowe wydanie "Listy Hop-Bęc"?
- Tak, bo dzień wcześniej, czyli 15 czerwca, nadawaliśmy program "JW23", który prowadziłem z Marcinem Wroną, z miejscowości Doktorce. To okolice Bielska Podlaskiego, a więc północ kraju. Z Krakowa jechaliśmy tam cały dzień. "JW23" kończyło się o północy, a ja musiałem na godz. 18 zdążyć poprowadzić nową listę przebojów w RMF-ie, bo takie zadanie wyznaczył mi prezes Tyczyński.

I zostawił pan kolegów z "JW23", żeby nie spóźnić na program.
- Chciałem być szybciej, bo na wyjazdowe wydanie "JW23" jechaliśmy mikrobusem kupionym w 1979 r. z okazji pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Po 18 latach to auto nie było w stanie jechać z prędkością wyższą niż 60 km/h. Biorąc pod uwagę odległość, jaką mieliśmy do pokonania, uznałem, że w Warszawie przesiadam się na pociąg. Wtedy ekspres z Warszawy do Krakowa jechał 2,5 godziny, więc byłem w domu znacznie wcześniej niż koledzy.

Czuł pan ekscytację przed pierwszą "Listą Hop-Bęc"?
- Raczej byłem spięty, tym bardziej, że nie wiedziałem, czym będzie ten program. Czułem, że ma potencjał i może być fajnie, ale było dużo niepewności, bo nie do końca wiedziałem, jak robić listę i zmieścić się ze wszystkim, co mieliśmy przygotowane.

Dla stałych słuchaczy RMF-u było dużym zaskoczeniem, że po kilku latach znika z anteny "Europejska Lista Przebojów", nadawana raz w tygodniu. W piątek wieczorem prezentował pan jej ostatnie notowanie, a już w poniedziałek miała zadebiutować nowa, codzienna lista przebojów, czego nigdy wcześniej nie było w RMF-ie.
- To była nasza odpowiedź na popularną wtedy "Komputerową listę przebojów" w Radiu ZET. Prezes Tyczyński zdecydował, że musimy w tym paśmie konkurować. "Europejska Lista Przebojów" nie do końca przystawała do naszej rzeczywistości, bo pojawiały się tam hity, które częściowo były i w Polsce popularne, ale w zestawieniu lądowało też sporo wynalazków, których u nas nikt nie znał i nie chciał słuchać. W ramach "Eurochart 100" nie było oczywiście polskich kawałków, bo nasze przeboje nie były na tyle mocne, by stać się zagranicznymi hitami.

To, co było rewolucyjne w "Liście Hop-Bęc", to sposób głosowania. Można było popierać piosenki, głosując na "hop", albo próbować je wyrzucić z notowania, wybierając "bęc".
- Dzisiaj byśmy to nazwali "gamechangerem". Wtedy ta formuła głosowania zbudowała popularność programu. Taka jest ludzka przekora i natura Polaków, że nie tylko chcemy kogoś wesprzeć albo lubimy też komuś dokopać.

I na liście wielokrotnie bywało tak, że piosenka z miejsca pierwszego od razu z niej znikała, a utwór z propozycji momentalnie debiutował w notowaniu na najwyższej pozycji.
- Tak to działało, że słuchacze chcieli od razu dać piosence szansę albo też umieścić ją w archiwum. Były takie zespoły, które miały swoich wiernych fanów i zdecydowanych przeciwników. Tak było choćby z Backstreet Boys. Ich hity najczęściej lądowały jako nowość na miejscu pierwszym i potrafiły następnego dnia już nie pojawić się w zestawieniu. Jedni kochali Backstreet Boys, a inni tylko N Sync. I trwała walka na głosy między fanami obu boysbandów. To trochę tak jak dziś młodzi bardziej patrzą na to, kto jak wygląda na Instagramie niż to, jaką piosenkę śpiewa. Więc gdy słuchaczom jakiś artysta się nie podobał, dzwonili na "bęc", żeby mu zrobić krzywdę.

A pan na antenie podkręcał atmosferę, co podczas słuchania radia wywoływało ogromne emocje.
- To była też dla mnie ogromna frajda, bo tworzyła się zabawa emocjami w dobrym tego słowa znaczeniu. Na liście bawiliśmy się tylko muzyką, niczym innym. A podsycanie emocji wokół konkretnych piosenek czy artystów powodowało, że popularność programu rosła. Coraz więcej osób chciało się przekonać, jak ich głosowanie wpływa na kształt kolejnego notowania. Zwłaszcza, że nie było ograniczeń, jeśli chodzi o liczbę oddawanych głosów wyrażających wsparcie bądź dezaprobatę. Głosowało się przez telefony stacjonarne, co sprawiało, że poza tym, że ktoś mógł nabić większy rachunek rodzicom, choć te połączenia były najtańsze z możliwych, to można było dzwonić tyle razy, ile się udało w ciągu jednej piosenki.

Miał pan podgląd w trakcie programu, jak głosują słuchacze?
- W specjalnym okienku wyświetlały mi się wyniki. W trakcie programu była osoba, która obsługiwała system do zliczania głosów. Musiała resetować licznik w momencie, kiedy kończyła się piosenka. Gdy rozpoczynała się kolejna, uruchamiała ponownie system. Na liście były takie piosenki, których pierwsze dźwięki powodowały, że natychmiast przybywało głosów na "hop" i "bęc". Bardzo rzadko się zdarzało, by jakiś utwór dostał ujemne głosy, bo częściej dzwonili jego przeciwnicy.

Widział pan, że głosów na listę przychodzi coraz więcej i lawinowo przybywa słuchaczy?
- Na początku było skromnie, bo przychodziło po kilkanaście głosów na jeden utwór. Natomiast w czasach świetności "Listy Hop-Bęc" liczyło się je w tysiącach. A pamiętajmy, że wtedy nie każdy miał telefon i mógł oddać głos.

Był pan zaskoczony, że lista okazała się takim sukcesem?
- Zupełnie się tego nie spodziewałem. Robiłem to, co umiałem najlepiej. I choć listy przebojów zawsze lubiłem prowadzić, nie przypuszczałem, że to będzie taka petarda. Być może prezes Tyczyński gdy wymyślał "Hop-Bęca", czuł, że tak będzie, bo zawsze miał nosa do różnych pomysłów na programy i antenowych akcji. Natomiast dopiero po kilku miesiącach od premiery wyniki słuchalności w czasie listy były świetne. Rok 1998 i 1999 to był szczyt popularności "Hop-Bęca". Dla sporej części naszych słuchaczy czas między godz. 18 a 20 był najważniejszym w ciągu dnia. Lista była popularniejsza niż poranna audycja, co było ewenementem i sytuacją niezgodną z zasadami radiowymi.

Tadeusz Sołtys, obecny prezes RMF-u, a w tamtych czasach prowadzący poranny program, mówił kilkanaście lat temu, że "Hop-Bęc" był ewenementem na skalę światową, bo audycja nie była nadawana w prime-timie, a osiągała rekordowe wyniki słuchalności.
- To na pewno duma i frajda dla mnie. Znów okazało się, że prezes Tyczyński wymyślił oryginalną audycję, która przysporzyła popularności naszej stacji. Cieszyłem się, że miałem w tym swój znaczący udział, bo to ja wybierałem piosenki do listy i ja ten program prowadziłem. Czułem, że sukces "Hop-Bęca" to też mój sukces i do dziś z satysfakcją go wspominam. Teraz już chyba nikt podobnego programu nie zrobi, bo czasy są inne, a rzeczywistość radiowa bardzo się zmieniła.

Kiedy o pomyśle na "Listę Hop-Bęc" zaczęło się mówić w RMF-ie?
- Kilka tygodni przed pierwszym notowaniem. Przypuszczam, że ruszyliśmy w połowie czerwca, bo kończyła się licencja na nadawanie "Europejskiej Listy Przebojów", za co nasza rozgłośnia płaciła. Być może chodziło o to, że kilka dni później rozpoczynała się kolejna edycja "Inwazji Mocy", czyli naszej letniej trasy koncertowej i warto było odpalić taki program przed wakacjami. Choć samego momentu, gdy prezes Tyczyński powiedział mi o liście, nie pamiętam.

Nazwa była od początku gotowa?
- Wymyślił ją prezes Tyczyński. Chodziło o grę emocjami. Coś jest pozytywne, a coś negatywne. Nie było mnie przy rozmowach o tym, jak ma się ta lista nazywać. Nikt mnie nie o to nie pytał. Dostałem gotowy pomysł na program, a reszta należała do mnie.

Długo się pan zastanawiał, czy przyjąć tę ofertę?
- Nie miałem takiej możliwości. To było polecenie. Prezes powiedział: "zrobisz Hop-Bęca". I tyle. Rzadko kiedy w radiu było tak, że można było powiedzieć, że czegoś się nie zrobi. Ta propozycja spadła mi z nieba, bo zawsze chciałem robić w radiu listę przebojów, a prowadzenie jej codziennie było jeszcze większą frajdą.

Pierwszy raz w historii RMF-u mógł się pan przekonać, co podoba się słuchaczom. "Europejska Lista Przebojów" była gotowym zestawieniem stworzonym na podstawie raportów z poszczególnych krajów. "Hop-Bęc" miał być wypadkową głosów słuchaczy.
- Lista na pewno była miarodajnym obrazem muzycznego rynku w Polsce i popularności piosenek. Zresztą wystarczy przejrzeć pierwsze notowanie, by się przekonać, że kilka utworów z 17 czerwca 1997 r. do dzisiaj jest granych przez stacje radiowe, które nadal dobrze brzmią, mimo że od ich premiery minęło 25 lat. To pokazuje, jak świetnie bronią się po takim czasie. Oczywiście to nie tylko zasługa "Listy Hop-Bęc", choć było kilka kawałków, które wypłynęły dzięki nam, głównie niszowych artystów. Trudno jednak sobie wyobrazić, żeby Puff Daddy i Faith Evans z utworem "I'll Be Missing You", który stał się wielkim przebojem "Listy Hop-Bęc" nie został zauważony, nawet gdyby nie było tego programu.

Piosenka od razu zadebiutowała na miejscu pierwszym i była najdłużej obecnym na liście utworem. Spadła po 161 wydaniach, zresztą z miejsca pierwszego. Była tam od czerwca 1997 r. do lutego 1998 r. Zaliczyła trzy pory roku.
- To bardzo dobrze o niej świadczy. Gdyby ludzie po raz 120. słyszeli utwór, który ich denerwuje, to pewnie posypałyby się głosy na "bęc". A ta piosenka miała taką siłę i klimat, że fajnie jej było posłuchać popołudniową porą, a w kolejnych miesiącach także wieczorną, gdy w czasie trwania listy za oknem było ciemno.

Zaskakiwały pana wybory muzyczne słuchaczy?
- Czasem wydawało mi się, że prezentuję utwór, który się nie obroni. Tak było np. z piosenką zespołu The Offspring "Pretty Fly (for A White Guy)". Gdy usłyszałem ją pierwszy raz, pomyślałem sobie, że tego nikt nie będzie chciał słuchać, bo to straszny łomot i rżnięcie na gitarach, i w końcu ludzie wyłączą radio. I tak chodziłem z tym singlem wiele tygodni, zastanawiając się, czy go zagrać, czy prezes nie zadzwoni z pretensją, że puszczam na antenie łomot, czy ludzie nie zniszczą tego kawałka, tylko dlatego, że tak strasznie brzmi. W końcu pomyślałem, że jeśli go nie zagram, to się nie dowiem. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Najśmieszniejsze jest to, że jak teraz słucha się tego utworu, to wcale nie brzmi tak drapieżnie i mocno rockowo. Dla mnie to po prostu fajny, łagodny, gitarowy kawałek. Wtedy to brzmiało zupełnie inaczej.

Audycja wywoływała ogromne emocje wśród słuchaczy RMF-u, bo większość utworów z "Hop-Bęca" nie pojawiało się w ciągu dnia na antenie. Na liście królowały taneczne kawałki, a znacznie mniej było rocka, który cały czas jeszcze stanowił wtedy znaczną część playlisty dziennej RMF-u. Miał pan pełną dowolność w doborze piosenek?
- Tak, zdecydowanie. Nie musiałem z Piotrem Metzem, który był wtedy szefem muzycznym stacji, niczego konsultować. Być może parę razy rozmawialiśmy, czy nie zrobić premiery jakieś piosenki podczas listy. Szefowie mieli do mnie pełne zaufanie i wiedzieli, że nie zagram czegoś, czego byśmy się musieli wstydzić. Radio było wówczas tak skonstruowane, że "Lista Hop-Bęc" miała być enklawą dla kawałków, które w ciągu dnia nie pojawiają się na antenie. To był celowy zabieg prezesa Tyczyńskiego i Piotrka Metza. Choćby piosenka Puffa Daddy'ego i Faith Evans nie była na playliście, tylko występowała w tym jednym programie, co być może spowodowało, że była tak doceniona przez słuchaczy "Hop-Bęca".

Był utwór, który panu zbrzydł przez zbyt częste granie go w programie?
- W pewnym momencie "I'll Be Missing You" zaczęło mnie męczyć, bo grając go ponad sto razy, myślałem, że najlepszy czas ma za sobą. Ale głosy nadal na ten numer przychodziły, więc nie zostało mi nic innego, jak uszanować werdykt słuchaczy, którym ten przebój się nie znudził.

Były naciski ze strony wytwórni muzycznych, by wykorzystać potencjał audycji i przemycać na liście swoich artystów?
- No pewnie, że tak. Ile razy słyszałem: "A czemu ta piosenka jest tak nisko? A nie da się wyżej?". Ale na "Hop-Bęcu" decydował wyłącznie głos słuchaczy, a ja wybierałem jedynie te piosenki, które trafiały do propozycji. Wytwórnie podsuwały utwory, które czasem grałem dla świętego spokoju. Później się okazywało, że nie miały nawet pięciu głosów na "hop", więc nie było sensu tego prezentować na antenie.
 
A miło Jędrychowi zapowiadało się Jędrycha?
- Mówi pan o rozmowie sam ze sobą, gdy robiłem "Hop-Bęca" z Mediolanu?

Nie, ale chętnie posłucham.
- Pojechałem jak co roku relacjonować na antenie RMF-u rozdanie nagród muzycznych MTV Europe Music Award. I wtedy część "Hop-Bęca" była nagrana. Tak się działo najczęściej, gdy miałem wyjazdowe programy i z powodów technicznych nie dało się wyemitować całej listy na żywo. Wówczas koledzy z Kopca wypuszczali na antenę nagrane przeze mnie wcześniej zapowiedzi.

A moje pytanie o to, jak Jędrych zapowiada Jędrycha, dotyczyło pewnej piosenki.
- Aaa, to chodziło o utwór "I znowu to samo", który nagrałem z Norbim. Faktycznie, pojawiliśmy się z nim na liście, choć wielkiego sukcesu z jego powodu nie było. Ale miło, że Norbi zaprosił mnie do nagrania piosenki.

Mimo że "Hop-Bęc" był listą przebojów, miał autorski charakter. Gdy znów posłuchałem promosów audycji, to pana przedstawiano w nich jako głównego bohatera. Wystarczy w sieci poczytać komentarze o dawnym RMF-ie. Wielu pisze, że nie przepadało za muzyką na "Hop-Bęcu", ale słuchało każdego notowania dla Marcina Jędrycha, bo to on ich przytrzymywał przy radiu. Lepszego komplementu nie można usłyszeć.
- To niezwykle miłe. Wiadomo, że na "Liście Hop-Bęc" było 20 piosenek, a pomiędzy nimi pojawiałem się ja. I musiałem je tak zapowiadać, żeby się codziennie nie powtarzać, bo po tygodniu słuchacze mieliby mnie dość. Dlatego cieszę się, że to doceniano i że do dziś kojarzę się z tym programem.

"335 słów na minutę, czasem więcej" - tak mówi lektor w jednej z zajawek "Listy Hop-Bęc". Był pan wtedy rozpoznawalny przez ten szybki sposób mówienia. I to był powód, dla którego Mariusz Szczygieł zaprosił pana do talk-show "Na każdy temat" w Telewizji Polsat.
- Zrobiono z tego wydarzenie, jakbym miał co najmniej dwie głowy i cztery ręce, tylko dlatego, że jest facet, który w radiu mówi dużo i szybko. A to, że mówiłem szybko na antenie, wynikało z tego, że program trwał dość krótko, między piosenkami trzeba było je zapowiedzieć, rozwiązać konkurs, coś ogłosić czy wspomnieć o artystach. Czasem mówiłem też wolno, gdy była taka potrzeba. Ale faktycznie ten sposób mówienia stał się moim znakiem rozpoznawczym w tamtym czasie. Później zaś stało się to dla mnie problemem, bo w kolejnych latach radio nieco zwolniło i musiałem się przestawić na wolniejsze mówienie, żeby dopasować się do zmienionych oczekiwań szefów. Dziś pewnie bym już tak szybko nie potrafił mówić, bo sporo lat od tego czasu minęło, ale wtedy takie były wymogi programu. Gdy prowadziłem "Europejską Listę Przebojów", nie miałem takiego tempa mówienia.

Miał pan moment zwątpienia, czy "Lista Hop-Bęc" ma jeszcze sens?
- Gdy jesienią 2001 r. zaczęła się ukazywać od piątku do niedzieli, nie było już takiej energii i animuszu jak wcześniej. Czułem, że czas tego programu się kończy. Uważam, że zamknięcie listy w tym czasie było dobre, bo nie doszła do takiego etapu, gdy program razem z prowadzącym dogorywał na antenie i nikt go już nie chciał słuchać. W tym czasie zaczęła się inna era radia: ściganie się na długość wejść antenowych czy prezentowaną muzykę.

Z założenia "Poplista", która zastąpiła w tygodniu "Hop-Bęc", miała być zupełnie inną listą przebojów?
- Tak, bo radio chciało dotrzeć do starszych słuchaczy. "Poplista" miała być lżejsza, bez tanecznych kawałków, z wolniejszym tempem. Bo "Lista Hop-Bęc" kojarzyła się z nastolatkami i rozrywkowo-zabawowym klimatem. "Poplista" miała trafiać do ludzi bardziej ustatkowanych, 30-latków. Taką wtedy prezes Tyczyński wyznaczył grupę słuchaczy, do której RMF miało trafiać.

Mówił pan kiedyś, że jednym z najprzyjemniejszych momentów "Hop-Bęca" były odwiedziny zagranicznych gwiazd podczas programu. A w latach 90. to było wielkie wydarzenie, szczególnie wizyta Enrique Iglesiasa, bardzo rozpromowana na antenie. Zapraszano fanów, żeby przyjechali pod Kopiec Kościuszki, gdzie znajduje się siedziba radia. Udało się?
- To z pewnością było największe wydarzenie w ramach "Listy Hop-Bęc". Przyjazd do radia światowej gwiazdy popu gromadził dzikie tłumy pod radiem. Pod Kopcem Kościuszki ustawiono tzw. płotki papieskie, bo zakochane w Enrique dziewczyny pojawiły się tam już w południe, choć on miał do nas przyjechać dopiero w trakcie programu. Gdy podjechał pod radio, fanki mało nie oszalały z wrażenia, mimo że widziały go przez szybę auta. Tak to wtedy działało. Duża w tym zasługa wytwórni muzycznej, którą udało nam się przekonać, żeby sprowadzić artystę do Krakowa, a nie zrobić spotkanie w Warszawie. W tamtych czasach takie rzeczy nie działy się w innych stacjach radiowych.

To prawda, że potrzebny był konwój policyjny, by Iglesias mógł wyjechać spod radia i zdążyć na samolot?
- Tak, bo pod radiem było tyle osób, że ciężko było stamtąd wyjechać i o mały włos, a by się spóźnił na samolot. Spędził u nas dużo czasu i chyba nie przypuszczał, że ma tu tyle fanek. Jeden z moich dobrych przyjaciół w policji załatwił artyście asystę i na sygnale odwieziono Iglesiasa na lotnisko.

"Hop-Bęc" to dla pana najważniejszy radiowy program?
- Zaraz obok "JW23". Do dzisiaj wielu dobrze kojarzy listę i mnie, więc nie mogę o niej inaczej myśleć. To był kapitalny program z pierwszego etapu mojej radiowej działalności w RMF-ie.

Było panu przykro, gdy "Hop-Bęc" pojawił się później w innym, choć siostrzanym Radiu RMF MAXXX?
- Nie, zresztą później kilka razy z Przemkiem Grabowskim, który dziś jest gospodarzem tego programu, prowadziliśmy "Hop-Bęca" przy okazji rocznic. Dobrze, że ta historia dalej się toczy. Wiadomo, że to już inna liga, inna zabawa, ale program jest.
 
Dziś "Lista Hop-Bęc" w takim wydaniu, w jakim pan to robił 25 lat temu, jeszcze by się obroniła?
- Nie ma szans. Mamy zupełnie inne czasy i inną rzeczywistość. Gdyby obecnych nastolatków przenieść do tamtych czasów z pewnością ten klimat audycji, by im nie odpowiadał. Ćwierć wieku to przepaść emocjonalna, muzyczna, radiowa. Wyprała się już formuła codziennego kontaktu z przebojami. "Poplista" w RMF-ie jeszcze jest, ale jej charakter zdecydowanie się zmienił i jest programem popkulturalnym. Nikt dziś nie będzie się emocjonował tym, że piosenka spadła z miejsca piątego na dziesiąte. To już nikogo nie kręci, to już nie ten poziom zabawy.

Dołącz do dyskusji: Marcin Jędrych: 25 lat temu wystartowała "Lista Hop-Bęc"

22 komentarze
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wirtualnemedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiekz postów na forum łamie dobre obyczaje, zawiadom nas o tym redakcja@wirtualnemedia.pl
User
.
Ten dobry RMF skończył się we wrześniu 97 wraz z odejściem grupy ludzi do TVN i zaczęła się równia pochyła do obecnego stanu czyli kołchoźnikowego chłamu... Szkoda
odpowiedź
User
Styx
Obecnie Hop-Bęc to ustawka, przeboje których nie ma w propozycji dziwnym trafem lądują w notowaniu już nie wspominając o nudnym programie nagranym z puszki bez interakcji że słuchaczami.
odpowiedź
User
Hubert
Fajnie się słucha hop bęc w RMF MAXXX jak prowadzi Przemek graba Grabowski
odpowiedź