SzukajSzukaj
dołącz do nasFacebookGoogleLinkedinTwitter

„The Last of Us”, to podróż do wnętrza więzi społecznych i istoty człowieczeństwa. Recenzja nowości HBO Max

„The Last of Us”, to jedna z najbardziej wyczekiwanych serialowych nowości ostatnich miesięcy. Jednak nie tylko fani gry ani telewizyjnych blockbusterów powinni sięgnąć po ten tytuł. Widzowie nie znający świata gier studia Naughty Dog także odnajdą wartość w serialowej narracji.

Bez wątpienia premiera serialu to wielkie święto dla wielbicieli gier Naughty Dog jednak widownia nieznająca uniwersum z gry, może śmiało zdecydować się na seans z serialem. Mając za sobą doświadczenie pandemii, inaczej spoglądamy na postapokaliptyczną Amerykę, przez którą wędrować będą bohaterowie. Co ciekawe, twórca serialu, czyli Craig Mazin, wcześniej stworzył fenomenalny miniserial „Czarnobyl”, a zatem to zdecydowanie właściwa osoba na właściwym miejscu. Jeśli nie oglądaliście serialu z 2019, to warto nadrobić, ponieważ niesamowicie relacjonuje atmosferę strachu i niepewności pomieszanej z ignorancją, która 26 kwietnia 1986 roku „zaowocowała” wypadkiem jądrowym w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej.

Craig Mazin wie, jak opowiadać o jednostce skazanej na niepowodzenie w starciu z wielką machiną rozgniatającą na proch każdego przeciwnika, nieważne czy politycznego, czy biologicznego. Mazin wraz z Neilem Druckmannem, czyli twórcą gry, zapraszają nas do przerażającego świata pustki, gdzie rzeczywistość, jaką dotychczas znaliśmy, dawno nie istnieje. Ameryka to jedno wielkie pustkowie porzuconych aut, zrujnowanych budynków porośniętych bluszczem i wielkiej ciszy raz po raz przerywanej krzykiem kolejnego zainfekowanego „zombie”. A czym zainfekowanego?

Co zabije ludzkość?

Pierwsze ujęcia serialu cofają nas do roku 1968, kiedy w czasie telewizyjnej debaty eksperci spierają się, w kwestii tego, co może doprowadzić do zagłady ludzkości. Ku zdziwieniu prowadzącego, jeden z nich mówi, że to właśnie grzyby, a nie bakterie, czy wirusy są dla nas najbardziej niebezpieczne.

I tak trafiamy do roku 2003, gdzie poznajemy Joela (Pedro Pascal) i jego córkę Sarah (Nico Parker) żyjących w Austin w Teksasie. Wstają w piątek rano, jak w każdy inny dzień i planują swoje zajęcia. Córka idzie do szkoły, ojciec wraz z bratem Tommym (Gabriel Luna) jadą do pracy. Witają się z sąsiadami i planują zjeść tort z okazji urodzin Joela. Co prawda, w ciągu dnia nie wszystko dzieje się zupełnie zwyczajnie, bo dość nisko latają samoloty, w ciągłym ruchu są wszystkie służby ratunkowe, ale rodzina Millerów wieczorem zasiada przed telewizorem, tak jak planowała ... .

Dawno temu w 2003…

Mam wrażenie, że to wszystko, co dzieje się w roku 2003, oglądalibyśmy zupełnie inaczej jeszcze w 2019 roku, czyli przed wybuchem pandemii. Co prawda, twórcy podkreślają, że nie inspirowali się strachem, jaki wywołał w społecznościach całego świata Covid-19, ponieważ prace nad serialem zaczęli wcześniej, ale nasze doświadczenie niepewności i samych niewiadomych, które towarzyszyły wszystkim na początku marca 2020, sprawiają, że dzisiaj nie możemy myśleć o tym, co oglądamy tylko w kategoriach fikcji fabularnej.

W końcu doświadczyliśmy zbiorowej paniki, wykupowania zawartości sklepowych półek i oczekiwania na to, co może się wydarzyć. Doświadczyliśmy pustych ulic i niemożności korzystania z usług, gabinetów lekarskich i szkół, które dotychczas były na wyciągnięcie ręki. Zaopatrzeni w to doświadczenie, lepiej możemy zrozumieć początkowy lęk i dezorientację bohaterów. Zwłaszcza że chwilę po pandemii przyszła wojna za sąsiednią granicą. Poczucie końca czegoś bardzo stabilnego dzielimy razem z bohaterami. Bardzo dynamiczny odcinek pierwszy prowadzi nas do kolejnego rozdziału współczesnej apokalipsy, która nie brzmi już jak coś z odległej półki filmów sci-fi.

Kino drogi

Naszym przewodnikiem po nowym świecie jest Joel, który w 2023 roku jest już kimś zupełnie innym niż dwadzieścia lat wcześniej. Nauczony nowego „życia”, działa na autopilocie i nie pozwala sobie na rozpamiętywanie przeszłości. Równocześnie to najbardziej „ludzki” z bohaterów, których spotkamy po drodze. Jego zadaniem będzie ocalenie pewnej nastolatki, która jest jedyną szansą na przywrócenie „normalności”. W roli Elli wystąpiła Bella Ramsey. Wraz z Tess (Anna Torv) wyruszają przed siebie w nadziei na to, że ich podróż może przynieść coś dobrego ludzkości.

I wtedy zaczyna się prawdziwe kino drogi. Bohaterowie idą przez Boston, jakiego wcześniej nie widzieliśmy. To jak zmieniła się ich perspektywa widać choćby podczas przejścia przez dawniej luksusowy hotel. Nie ma znaczenia lobby wciąż noszące ślady dawnej świetności ani sterta walizek wypchanych czyimiś ubraniami. Tego świata już nie ma, świata konsumpcji i dóbr materialnych, teraz tylko wyostrzone zmysły bohaterów pozwalają im na przetrwanie kolejnego dnia. Tylko tyle i aż tyle.

Świetnie napisany scenariusz od razu wrzuca nas w „buty” Joela i mimo że niewiele o nim wiemy, to chcemy z nim iść dalej w nieznane. Relacja bohatera z Elli, która mogłaby być jego córką, przypomina jednak bardziej  więź, która rodzi się między mistrzem a uczniem, kimś, kto dopiero „terminuje”, żeby zdobyć wiedzę potrzebną do przeżycia w nowym świecie.

Futurystyczna wizja świata czy tylko dobrze wymyślona historia?

Jeśli oglądaliście futurystyczny serial „Rok za rokiem”, który zyskał tyle samo zwolenników, co przeciwników (niektórzy uważają, że był proroczy, inni, że zbyt populistyczny), to pamiętacie na pewno uczucie, które towarzyszyło bohaterom podczas wkraczania w kolejne „kręgi piekielne”. Gdy pękła jedna bariera i bohaterowie nie wierzyli, że może być gorzej, za chwilę okazywało się, że jednak może. To samo uczucie towarzyszy nam, gdy śledzimy Joela i Elli, ale wciąż „mamy nadzieję”.

To jak bardzo zmieniały się relacje społeczne podczas pandemii, widzimy także w serialu. Jak szybko „moje” jest najważniejsze i jak łatwo przychodzi nam wytyczanie granic własnego bezpieczeństwa. Z drugiej jednak strony, to nie jest opowieść o egoizmie w walce o siebie, wręcz przeciwnie. To historia o poświęceniu i oddawaniu siebie dla dobra innych, a także o nadziei, że jutro nadejdzie.

Szczególnie ważny pod tym względem jest odcinek trzeci, w którym mistrzowsko swoje role odegrali Nick Offerman jako Bill i Murray Bartlett jako Frank. Murray Bartlett przeżywa aktualnie swój złoty okres serialowy, możecie go także oglądać w serialu „Witamy w Chippendales” i w pierwszym sezonie „Białego Lotosu”. Spodziewam się, że odcinek z udziałem dwójki aktorów będzie wielokrotnie wspominany jako przykład wspaniałej historii zbudowanej najprostszymi środkami.

Nie bójcie się serialu, nawet jeśli uniwersum gier, to nie Wasza bajka. Może się okazać, że historia o tym, jak zmienia się świat, ale pewne wartości społeczne pozostają tam samo ważne, przykuje Was do fotela na dziewięć tygodni.

Pierwszy odcinek „The Last of US” zadebiutuje 16 stycznia na HBO Max.

Dołącz do dyskusji: „The Last of Us”, to podróż do wnętrza więzi społecznych i istoty człowieczeństwa. Recenzja nowości HBO Max

5 komentarze
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników portalu. Wirtualnemedia.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii. Jeżeli którykolwiekz postów na forum łamie dobre obyczaje, zawiadom nas o tym redakcja@wirtualnemedia.pl
User
jak
To jest tekst sponsorowany?
odpowiedź
User
Maks
nudyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyyy jesli pierwszy odcinek miał mnie zachęcić do obejrzenia kolejnych to polegli
odpowiedź
User
Tomek
Najważniejsze, że główna bohaterka ma płynną płeć. Potwory w serialu już się turlają ze śmiechu.
odpowiedź